28 cze Reformy edukacyjne czyli pomieszanie z poplątaniem
Jakoś od początku ustrojowej transformacji nie mamy szczęścia do reform. Fatalnie wdrażano reformę zdrowotną i emerytalną, a teraz trzęsienie ziemi znów przeżywa oświata. Problem w tym, że jej ofiarami są zdezorientowane dzieci i rodzice. Zaczęło się od sześciolatków – słynna reforma, której od początku towarzyszyły znaki zapytania, kontestacje intelektualistów i zorganizowany opór rodziców, że jest źle przygotowana, że wprowadzana na siłę i za szybko. Do wielu nieprzygotowanych podstawówek wysyła się do “zerówek” lub pierwszych klas sześciolatki, którym nie zapewniono odpowiedniego bezpieczeństwa i warunków do zdobywania wiedzy. Dla sześciolatków miał być w szkołach raj: dla bezpieczeństwa – osobne wejścia, dostosowane do ich niższego wzrostu toalety, a w pomieszczeniach klasowych – kąciki do zabawy. Urzędnicy MEN pozostali głusi na apel Związku Gmin Wiejskich, który bił na alarm, że gminy nie będą miały środków, by stworzyć najmłodszym uczniom warunki do ich przyjęcia. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, że sytuację gmin pogorszyło oddanie przez MEN do budżetu państwa z powodu kryzysu 300 mln zł i pozostawienie na sfinansowanie dostosowania szkół dla najmłodszych tylko… 40 mln, skalę problemów można sobie wyobrazić. Większość rodziców nie posłuchało uspokajających zapewnień polityków i do szkół trafiło zaledwie 5 proc. sześciolatków – i bynajmniej nie ma im tam czego zazdrościć. Na dodatek, zgodnie z nową podstawą programową, dzieci nie poznają, jak to było dotąd w “zerówkach”, podstaw pisania i czytania. Bez względu na to, czy uczęszcza do zerówki przedszkolnej czy szkolnej, nazywanej też “oddziałem przedszkolnym”, powinien uczyć się tego samego, czyli głównie zdobywać umiejętności niezbędne do rozpoczęcia nauki czytania i pisania (a nie uczyć się czytać i pisać!). Ale szok przeżyli również rodzice siedmiolatków, bo nagle okazało się, że według nowej podstawy programowej siedmiolatki będą powtarzać w pierwszej klasie program ubiegłorocznej przedszkolnej “zerówki”, w której miały podstawy pisania i czytania. Również dla nich to uwstecznienie, bo skoro do pierwszych klas rodzice posłali też bardziej dojrzałe sześciolatki, będą się one uczyć nowych rzeczy, podczas gdy starsi o rok koledzy po prostu będą się nudzić. Prawda jest jedna. Gotowość dziecka do szkoły to sprawa baaardzo indywidualna. Dziecko jest gotowe wtedy …. kiedy jest gotowe. I ani jeden dzień wcześniej. Nie da się tego procesu przyspieszyć na siłę, i nic tu nie zmieni żadna ustawa. To tak jak z trawą – jak będziemy ciągnąć to i tak szybciej nie urośnie.
Nasi nowi reformatorzy nie próżnują i szykuje się kolejna zmiana. Osiem lat szkoły powszechnej, potem cztery lata liceum lub pięć technikum czy szkoły branżowej. Wczoraj oficjalnie ogłoszono, że gimnazja jednak zostaną od 2017 roku zlikwidowane. Oczywiście nie od razu, wcześniej trzyletni okres przejściowy. Czyli trzy lata bałaganu. Siódme, a potem ósme klasy powrócą – tyle, że nie wiadomo gdzie się znajdą. Albo w dotychczasowej podstawówce, albo w formalnie już wygaszonym gimnazjum.
Po co i dla kogo są te reformy? Bo raczej nie dla dzieci, które w tym samym bałaganie traktowane są jak króliki doświadczalne – ledwo się zaaklimatyzują w szkole, a już jest rozdzielany z przyjaciółmi. Chaos, chaos i jedna wielka niewiadoma.